Ponieważ jest to seria wciąż w takcie wydawania (nowy tom ukaże się w drugiej połowie stycznia 2017 roku), zwlekałam (choć w środku aż się rwałam!), żeby sięgnąć po „Arktyczny dotyk”. Pierwszy tom, który przywędrował do mnie w Book Tourze (pisałam o nim tutaj – KLIK) rozochocił mnie tak bardzo, że wierciłam dziurę w portfelu, umościłam miejsce na półce pod kolejną część „Dark Elements’a”. No i klops. Sięgnęłam, przepadłam i teraz nie mogę usiedzieć, bo chcę już czytać kolejną książkę Armentout! Dlaczego?
Miłość to dziwny twór, każdy jej pragnie, każdy chciałby ją zdobyć i zrozumieć tylko po to, by później odkryć, że była jedynie namiastką prawdziwego uczucia.
Historia nabiera rumieńców i to nie tylko za sprawą buzujących w powietrzu iskierek miłości, które rytmicznie przeskakują pomiędzy naszymi bohaterami: mrrrrocznym Demonem Rothem, jasnowłosym Gargulcem Zayne’m i naszą półdemonostrażnicką Laylą. Piekielne kotły, sekrety klanu i ciągle rozdarcie między bezdusznym światem, a tym z nieskazitelnie jaśniejącą aurą sprawiają, że główna bohaterka zostaje sponiewierana w sposób bolesny, znaczny i znaczący, co w jej nastoletnim myśleniu coraz więcej zmienia (ufff, ale ciężko pisać bez spoilerów!). No i kim ty dziewczyno jesteś, bo chyba będziesz musiała określić się w którąś stronę? A zło nie będzie w tym czasie próżnować, zbierając upiorne żniwa…
Moje serducho fikało koziołki, kiedy okazało się, że tak dużo w tym tomie Zayne’a!! <3 I że kilka wątków zostało rozwiniętych, zagmatwanych i zaognionych, sprawiając że puls przyspieszał, a uśmiech błąkał się po twarzy. Autorce jednak udało się mocno namieszać mi w głowie i coś, co na początku uważałam za oczywistość, teraz (zwłaszcza po kilku scenach na końcu książki) nie są już takie w stu procentach „na pewno”. Jeśli chodzi o Rotha, którego po pierwszym tomie średnio lubiłam, teraz zyskał kilka punktów (zwłaszcza swoim wyznaniem) – myślę, że to przez moją kiepską odporność na jego demoniczne uroki spowodowaną przeziębieniem. 😛 Nie mogę się doczekać finału tej historii, serio! Armentrout tak dopieściła ten trójkącik, że chyba dopiero usnę spokojnie, jak ona ich na końcu pozabija (przepraszam za brutalność :P), bo za Chiny Ludowe nie wiem, w czyich ramionach chciałabym widzieć Laylę, choć po pierwszym tomie byłam pewna, że w Zayna. 😉
Zastanawiam się komu powinno się bić większy pokłon, czy autorce czy pani tłumaczce Katarzynie Agnieszce Dyrek, bo w tę opowieść się wsiąka, czuje się każdy powiew wiatru, łaskotanie wędrującej po ciele Bambi, głodne męskie spojrzenia i ból, kiedy sprawy, ludzie i ich dusze wymykają nam się z rąk. I to wszystko przychodzi tak naturalnie, bez wymyślnych konstrukcji zdań, magicznych sentencji i górnolotnych pierdów. Czytasz i masz wrażenie, że jesteś bohaterem tej historii. Świetne jest to uczucie i cieszę się, że towarzyszyło mi podczas tej lektury.
Drugi tom serii „Dark Elements” ma jeszcze jedną niewątpliwą zaletę: rozrzedza katar lepiej niż sól fizjologiczna (czy inna morska woda), bo jak dopadnie wzruszenie (a dopadnie, oj dopadnie), to leje się z nosa, z oczu i w ogóle jest jedna wielka powódź. Myślę, że powinni dać ostrzeżenie na okładce: nie czytać w czasie przeziębienia, bo można się utopić. 😛
I pozostaje mi tylko mieć nadzieję, że data premiery „Ostatniego tchnienia”, którego już sam tytuł wywołuje u mnie ciarki, nie przesunie się i będzie mi dane upolować lekturę już 18. stycznia! 🙂
Książka bierze udział w wyzwaniu: