Czy można napisać zabawną opowieść o dziesięciolatkach, która w miarę czytania nabiera powagi, a także zaczyna niepokoić i uruchamia wiele lampek ostrzegawczych, nie tylko u osób, które przejawiają pedagogiczne skłonności (a te szczególnie połechta 😉 )? Czy z pozoru zwykłej historii o rówieśniczych przepychankach można stworzyć opowieść, która niejednokrotnie ma swoje odbicie w życiu dorosłych, którzy co prawda nie nadstawiają knykci do bicia, ale często pozwalają sobie wejść na głowę, byle tylko nie wypaść z patologicznej „drużyny”, która z pozoru zapewnia im szczęście? Można! Sprawdźmy co Ben chce nam opowiedzieć…
Zawsze był Ben i Olly. Dwóch kumpli, którzy razem brykali na rowerach, urządzali męskie przepychanki na przerwach, dogadywali się i spędzali ze sobą czas nigdy się nie nudząc. Ben musiał co prawda „użerać się” ze swoim rodzeństwem, mierząc poziom smrodu w pokoju siedemnastoletniego brata i zastanawiając się, czy niedługo uda mu się przeżyć bez tlenu, a także droczyć się z trzy lata starszą siostrą, wkraczając na jej babskie terytorium. Miał także swoje większe i mniejsze problemy, sposoby na rozgryzanie rodziców i całkiem bogaty zasób słownictwa, jak na dzisięciolatka (bowiem Ben jest narratorem. ;)). Jednak pewnego dnia na ulicy pojawia się nowy chłopiec, z pozoru niczym się niewyróżniający, beztrosko odbijający niezniszczalną piłkę…
Carl musiał wprowadzić się niedawno. Jest w nim coś niepokojącego, a zarazem pociągającego. W błękitnych oczach tliły się iskierki złości i pogardy, wysyłając ci jasne komunikaty: „zmierz się ze mną, pokaż na co cię stać”. Ben od razu łamie zakaz, choć nie czuje się z tym dobrze. Ojciec zabronił mu bawić się piłą mechaniczną, a mimo to pokazuje nowemu koledze jak się ją uruchamia. To co się wydarzy później wywołuje pierwszą falę uniesienia włosków na karku pod wpływem niepokoju, zarówno czytelnika, jak i u rodziców Bena, a nawet samego chłopca, który stanie przed dylematem: stracić kolegów, czy zaufanie rodziców… Raczej nie trudno się domyślić, kogo wybierze.
Od pierwszych stron wsiąkłam w historię chłopca z przedmieść Londynu. Autor sprytnie zaczął łagodnie zabawiając, żeby stopniowo do tej z pozoru banalnej historii wprowadzać zamęt, doprawiając go niepokojem, który w pewnych patowych sytuacjach ściskał serce. Już po lekturze zaczęłam zastanawiać się, czy dało się zapobiec wielu incydentom, czy gdyby rodzice nie obdarzali dziecka pełnym zaufaniem, ślepo wierząc, że rower czy inne spotkanie ze ścianą może wywoływać takie, a nie inne obrażenia… Myślę, że jeśli się kocha dzieci/posiada własne pociechy/pracuje z młodzieżą, to po tej lekturze wiele pytań migocze niczym choinkowe lampki, skłaniając do refleksji, a przede wszystkim do otwarcia oczu i nie lekceważenia intuicji, która czasem potrafi niczym dzięcioł dobijać się do naszego pnia pozornego wszystko-jest-dobrze, alarmując, że jednak coś szwankuje i warto na to zwrócić uwagę.
Podobało mi się, że patrzymy na świat oczami dziecka (w prostocie siła!), które co prawda traktuje nas chwilami jak intruza i kogoś, komu musi się zwierzyć, ale dzięki temu możemy bardziej poczuć wagę dylematów, z którymi musi zmierzyć się dziesięciolatek, a które niejednokrotnie mają naprawdę wielki kaliber i myślę, że nawet dorosły nie wiedziałby które zło jest tym mniejszym.
Ciekawostka: na końcu tej niepozornej na pierwszy rzut oka lektury jest opublikowany wywiad z autorem, który odnosi się do „Złego wpływu”. Bardzo fajnie poczytać i skonfrontować stanowisko twórcy z własnymi refleksjami polekturowymi.
O książce dowiedziałam się od Matki Puchatki (która tak o niej pisała: KLIK!). Byłam jej bardzo ciekawa i tę ciekawość udało się zaspokoić, bo barki listonosza ugięły się pod „Złym wpływem”. 😉 Dziękuję Ci Marzenko raz jeszcze! 🙂 Przybijam piąteczkę, bo mnie również książka się podobała! 🙂
Książka bierze udział w wyzwaniu:
A czyli anonimowo, książka którą zobaczysz u kogoś nieznajomego