Nie jestem fanką fantastyki z jednej prostej przyczyny: przydługie opisy wędrówki/krainy/rodów/walk i ogólnie całego uniwersum – po prostu mnie nużą i nie widzę sensu w notorycznym kartkowaniu lektury, żeby dokopać się do jako takiej akcji i dialogów. Kiedy więc w wyzwaniu książkowym pojawił się punkt: książka z magią, strach mnie obleciał. Bo cóż ja mam przeczytać, kiedy „Wiedźmin” za mną, a w grę nie wchodzi Harry Potter i Tolkien (nie dojrzałam jeszcze do tych lektur :P).
I tak oto pojawiła się urocza okładka, która już na „dzień dobry” pokazuje, że to nie będzie grzeczna bajeczka o magiczce, ale niepokorna historia o rudzielcu (któż to widział na środkowym palcu wskrzeszać płomień! :P). Pani Olgi Gromyko nie znałam, ot wyczytałam, że pisarka zza wschodniej granicy, a jej książki o „Wiedźmie” niedostępne (mimo usilnych prób skontaktowania się z wydawnictwem). „Taki gniot, że nie wznowili wydań?” – przeszło mi przez myśl…
Żałuję tych słów, oj, żałuję. Dawno tak wiele radości nie dostarczyło mi czytanie! Śmiałam się z niezwykle zabawnych dialogów (Wolha jest rewelacyjnie wyszczekaną pannicą, a rude włosy podkreślają jej ognisty temperament!), postacie zostały przedstawione po mistrzowsku, cała historia, świat przedstawiony wciągnęły mnie bez reszty! Były czary, runy, magiczne kamienie, stwory najróżniejsze, a to wszystko tak baśniowe, że na nowo wzbudziło we mnie drzemiące w głębi duszy dziecko, które każdą literkę chwytało jak najbardziej upragniony cukierek!
Mamy tu do czynienia z adeptką magii, która wymyka się wszelkim schematom, jest niespokojnych duchem i nie może usiedzieć w miejscu. Magia niekoniecznie zawsze działa po jej myśli, figle same się płatają, a niewyparzony język wręcz parzy. Niespodziewanie wysyłają ją do krainy wampirów. I tu przyznaję bez bicia, kiedy przeczytałam o tym na okładce, pomyślałam: „nie… dajcie spokój, wampiry? Serio? To temat tak oklepany, tyle słyszałam bulwersacji od wampiro-fanów, że wielu autorów przedstawia ich źle (dla mnie to pojęcie bardzo względne, bo jakie przedstawienie jest DOBRE? ;))…” Wampiry Gromyko są… dla mnie zaskakujące. Bardzo pozytywnie! Są tacy ludzcy, a Len jest fenomenalny (ciacho, inteligentny, mężny, długowłosy, ach… 😉 ). Jego wymiana zdań z Redną jest świetna, co niejednokrotnie podkreślałam wybuchem śmiechu i chichraniem pod nosem. Cała Dogewa jest bardzo ciekawą krainą, a opisów jest wystarczająco tyle, że spokojnie sobie ją wyobraziłam, nie musząc przy tym zjadać komarów podczas ziewania. Wiedźma na początku walczyła z zabobonami, później stoczyła walkę z potworem. Pierwszoosobowa narracja dodaje jej historii takiego wręcz namacalnego charakteru i zdecydowanie łatwiej pozwala nam doświadczyć i zobaczyć więcej, niż gdyby to była opowieść narratora zza winkla. Wszystko ładnie, zabawnie i zgrabnie opisane, ku mej uciesze i rozbudzeniu ochoty na kolejne tomy jej przygód.
Niech ktoś spróbuje wyciągnąć ze słoja jeden kiszony ogórek. Łatwe, prawda? A jeśli jest ich tam dziesięć i każdy próbuje trafić na talerz jako pierwszy? Tak właśnie było z moimi pytaniami. Zaczepiły się o siebie bokami, jak ogórki, i nijak nie potrafiły ze mnie wyjść pojedynczo.
Cytat idealnie odzwierciedla to, co czułam zbliżając się do końca książki. „Koniec? Już? Ale jak to? A co z Lenem? Tak po prostu? A Wolha? Gdzie ja zdobędę kolejne tomy? Co z nimi? Redna zdobędzie upragniony dyplom?” – niezliczona ilość „ogórków” kisiła się w mojej głowie i tak strasznie mi szkoda było kończyć to czytanie…
Świetna przygoda, znakomita historia rodzącej się przyjaźni między rozumnymi rasami, a może i jakiemuś wyższemu uczuciu… 🙂 I nie mogę się doczekać co dalej! 🙂
Na koniec cytat, nad którym się zadumałam:
Nawet twoja szczerość jest fałszywa, bo jesteś szczery tylko i wyłącznie dlatego, że przyjaciela łatwiej jest kontrolować niż wroga. Ze wszystkiego można zrobić broń. Nawet z przyjaźni.