Jakoś odnalazłam się w tym chaosie zgotowanym przez Judith W. Taschler , jednak nie ukrywam rozczarowania. Gdybym miała oceniać książkę jako „fascynujący thriller psychologiczny”, to nie wiem czy dałabym jedną gwiazdkę. Tyle w niej było thrillera, co kot napłakał.
Nie ukrywam, że nie podobały mi się przeskoki między: „E-maile wymieniane przez Matyldę i Xawera, zanim się spotkali”, „Matylda i Xawer spotykają się po szesnastu latach”, „Matylda opowiada historię Xawerowi”, „Matylda i Xawer”, „Xawer od nowa opowiada historię Matyldzie”, „Matylda opowiada Xawerowi prawdę”. Dużo było fantazjowania, pielgrzymki w rodzinne przeszłości, wątki starania się o dziecko i równocześnie chęć zaistnienia w świecie literackim w gronie wybitnych pisarzy, do tego pasmo niewierności, kłamstwa…
I znów nie wiem, czy to była historia o Matyldzie (było mi jej żal), czy może jednak o Xawerze. Zraniona kobieta mimo wszystko kocha, latający z kwiatka na kwiatek i nie umiejący trzymać zapiętego rozporka facet, o dziwo, też kocha, jednak podejmuje kiepskie decyzje, podobnie jak czynił to jego pradziad.
Książka zaczynała się ciekawie, jednak potem coś się popsuło i robiła się nużąca (chyba najbardziej we fragmentach Xawerowych i wypowiadanych jego słowami).
Dopiero zagadka Jacoba nieco mnie ożywiła, bo przez chwilę nie wiedziałam w czyje słowa wierzyć, a to przyjemne uczucie, które towarzyszy podczas czytania dobrych kryminałów.
Nie mogło być jednak zbyt pięknie i według mnie końcówka jest potraktowana po macoszemu. Stękanie piętnastolatki nie jest dla mnie ukoronowaniem tej, chyba można tak powiedzieć, dramatycznej historii.
Co prawda różnorodność form jest interesująca, bo mamy za równo maile, listy, dialogi i opowiadania. Jednak czegoś mi brakowało… Jest jakieś „ale”, na które nie umiem odpowiedzieć…
Miałam spory problem, żeby „pozwolić temu rozpuścić się na języku” i uznać, że było to wyśmienite. Nie pomagały zdania typu: „jak gdyby każde jego słowo miało w sobie coś boskiego, jak gdyby chciały wchłonąć każde jego słowo” (str. 190), czy też notoryczne powtórzenia, zwłaszcza słowa „historia”. Nie wiem czy to dosłowne tłumaczenia, czy lenistwo osoby redagującej tekst, ale kurcze… to było zaledwie 250 stron niezbyt dużego formatu! Nie można się było postarać? Są ogólnodostępne słowniki wyrazów bliskoznacznych… 🙁
PS. Z pobudek osobistych nota leci w dół.
Panuje jakaś fatalna moda na nowotworowe uśmiercanie. Dość mam tego trendu! Zacznę chyba zbierać czterolistne koniczyny, żeby obudować się szczęściem nietrafienia na podobny wątek w kolejnej lekturze…