Kurcze, strasznie szkoda, że tak po łebkach potraktowano tę historię. Wręcz krzyczałam: „chwila, chwila! Nie pędźmy tak! Zwolnijmy, bo warto tu dodać ze trzy zdania opisu przeżyć/otoczenia”. Niestety, chyba Dorota Shrammek pisząc „Stojąc pod tęczą” musiała jak najszybciej wyrzucić z siebie pomysły, bo inaczej uciekły by jej z głowy…
Dość przewidywalna, mocno cukierkowa opowiastka, grająca na emocjach jak dla mnie tylko przez wzgląd na historię z odejściem. To taki oklepany temat i najprościej nim wycisnąć łzy. Zdecydowanie nie tego oczekiwałam, zwłaszcza po tak wysokich ocenach czytelników. Może nie powinnam narzekać, bo książkę wygrałam w konkursie (a darowanemu koniowi w zęby się nie zagląda), jednak nie mogę dusić w sobie poczucia, że wpakowano w zipa historyjkę mającą potencjał (chociażby na bajeczkę na dobranoc).
Cztery panie, które oczywiście się zaprzyjaźniły. W sumie niewiele o nich wiemy, oprócz tego, że jedna jest blondynką, druga jest ruda, trzecia ma dzieci, a czwarta zdradza męża. Kiepska wyliczanka bez szczegółów.
Zdecydowany przesyt „Jeremiego” i księdza Michała (na wzmianki o tych dwóch postaciach warczę z irytacją). Jak coś się dzieje przypadkiem, to nikt się temu nie dziwi (panie spotykają się w sklepie i nagle obydwie kupują sukienkę, to przecież normalne!). Takie to trochę naiwne…
Do tego skaczemy, jak te pchły z jednego domu do drugiego, z jednego łóżka do następnego – można dostać skokopląsu.
Jest też okazja zadumać się nad życiem i ulotnością chwil, można sobie powzdychać, że miłość może przynieść dog, a rany z dzieciństwa są uleczalne, jak się tylko pozwoli im zabliźnić.
Książkę czyta się wręcz za szybko.
Jeśli Pani Schrammek będzie jeszcze pisać powieści to zdecydowanie polecam melisę i przyjaźń ze znakiem „stop”, bo naprawdę nie każdemu czytelnikowi zależy, żeby dobić jak najszybciej do końcowej okładki.