Jedni oglądają filmy kostiumowe, a inni bawią się chronografem i tak trafiają do epok, gdzie wymyślne kapelusze, bufiaste rękawy i stukot szpad ekscytują, a sekrety skrywane przez wieki są jeszcze bardziej tajemnicze. Czy Kerstin Gier lepiej pisze o czasie, czy o snach?
Podczas lektury Trylogii Snów (Silver. Pierwsza księga snów, Silver. Druga księga snów, Silver. Trzecia księga snów) Kerstin Gier pokazała, że przy jej historiach nie da się nudzić. Książki pozostawiły niedosyt, który chciałam zapełnić sięgnięciem po pierwszą trylogię tej autorki – Trylogię Czasu, która okazała się wręcz nie do zdobycia. Piszczałam z radości, gdy wydawnictwo Media Rodzina postanowiło od nowa wydać tę serię, bo to był naprawdę ukłon w stronę czytelników, którzy chcieli czytać, a wyczerpany nakład pierwszego polskiego wydania odbierał im możliwość poznania twórczości Gier (nad czym bardzo ubolewałam!). To naprawdę wzruszające, że są osoby, które potrafią spełniać marzenia i do tego ozdabiać je w takie okładki. 🙂
Słów kilka o treści. Szesnastolatka o nietypowym imieniu – Gwendolyn – ma dość liczną rodzinę, której drzewo genealogiczne trzeba sobie rozrysować, żeby się nie pogubić w tych ciotecznych babkach i praprapradziadach. Po śmierci ojca, wraz z matką i rodzeństwem, zamieszkała w londyńskiej posiadłości swojej babki – lady Aristy, którą nazywa, jak przystało na wnuczkę… lady Aristą, a jakże! Rodzina jest bardzo poukładana, mają lokaja Bernharda, wspólne posiłki, nienaganne maniery i pełno „ą” i „ę”, a także dziwnego sąsiada, który ma oko na ich dom. Ale to pikuś w porównaniu z tym, że występuje wśród rodu Montrose gen podróży w czasie, a także inne paranormalne zdolności, jak wizje czy kontakt ze zmarłymi. To, kto zostaje podróżnikiem w czasie jest ściśle wyliczone na postawie jakichś skomplikowanych teorii w których palce maczał sam Newton. I na szczęście owym genem została obdarzona Charlotta, kuzynka Gwen. Czy aby na pewno? Wszelkie objawy wskazują, że doszło do fatalnej pomyłki i zamiast charlottowych mdłości, to gwendoliński żołądek kurczy się niebezpiecznie! Czy jest w pobliżu jedenaście herbatników?! Czy można to naprawić? Czy da się kontrolować przeskoki? I o co chodzi z tytułowym rubinem?
Jak przystało na młodzieżówkę musi być facet. Nie, stop. Ciacho! Żeby tylko jedno! I oto mamy od pierwszych stron pana Whitmana – takie pedagogiczne ciało, że na jeden raz to mało! Ów nauczyciel jest nie tylko przystojny, ale wydaje się niezwykle wyrozumiały w związku z przypadłością Charlotty. Do tego ten sygnet… Czyżby był Strażnikiem? A może pochodzi z równie arystokratycznej rodziny, jak Gwen? Zapewne się o tym przekonamy (jak nie w tym tomie, to w następnym), ale teraz konieczną uwagę trzeba poświęcić dla Gideona. Uchhh, ten panicz de Villiers! Długowłosy zielonooki przystojniaczek, który nie tylko zręcznie włada szabelką, ale także jest oczytanym facetem, który… och, no oczywiście, że nie tak prędko zauroczy się w naszej Gwen! Dajmy mu jakieś… 150 stron? 😛 I choć romansik wydaje się do bólu przewidywalny, czuć, że nic nie będzie tak hop-siup, bo młodzi mają misję i mało czasu, a im więcej osób spotykają, tym bardziej nie wiadomo komu można zaufać. Na dodatek nie są jedynymi podróżnikami w czasie… Czy historia się powtórzy i czy uczucia ich nie zaślepią?
„Czerwień rubinu” jest wielce zachęcającym wstępem do międzyepokowych wycieczek. Nie trzeba długo czekać, żeby poczuć ekscytację i mocniej ścisnąć rękę Gwen, zawinąć palec w lok Gideona i dać się ponieść tej niebanalnej historii, która nie tylko funduje klimatyczne opisy, ale także powiew młodzieńczego entuzjazmu, może chwilami zbyt pyszałkowatego. Z niecierpliwością wyczekuję kolejnych „zreanimowanych” przez Media Rodzinę tomów, bo to kolejna po „Silverze” świetna ozdoba biblioteczki, nie tylko ze względu na piękne wydanie. 🙂
Za rubinową perełkę dziękuję Wydawnictwu Media Rodzina 🙂