Są takie serie książek, które kończą się za szybko. To właśnie jedna z tych trylogii, która po dotarciu do końcowej okładki pozostawia po sobie takie wielkie uczucie niedosytu, że wręcz chciałoby się skontaktować z autorem i powiedzieć: „hej, pani Gromyko! Pisz pani dalej, bo kończysz w najciekawszym momencie!”.
Nie sądziłam, że tak wkręcę się w tę historię, która bardziej przypominała mi wypasanie gąsek w „Panu Tadeuszu”, czy też inne sienkiewiczowskie bajdurzenia, a tu masz ci los! Nie mogłam myśleć o niczym innym, jak o Szczurze, z niecierpliwością obgryzając paznokcie, co też będzie dalej, bo tak wiele spraw pozostało otwartych po poprzednich tomach, że ich niedomknięcie byłoby strasznym czytelniczym bólem.
Szczęście jest jak ptak i nie lubi siedzieć w klatce.
Jaka była „Świeca”? Spokojniejsza w kwestii podszczypywania, żwawsza jeśli chodzi o akcje. Bale, dostarczanie tajemniczych srebrnych tubek z zaszyfrowaną wiadomością, zmartwychwstali obłąkani Wędrowcy, którzy bez szczura się nie obejdą. Myślę, że Gromyko chciała w tym tomie uspokoić tę historię podkręcaną złośliwymi międzybohaterskimi docinkami, dać czytelnikowi też trochę do myślenia, a nie tylko serwować kawał rozrywki, który poruszy mięśnie brzucha najbardziej ponurego niewzruszeńca. Ryska, Alk, Żar, ale też syn tsara i wieskowe chłopy stają przed wyborami, które diametralnie odmienią ich losy. Czy warto ryzykować? Czy można uchylić się przed podejmowaniem decyzji?
Zakończenie trylogii pozostawiło we mnie ziejącą pustkę, którą nawet chętnie wypełniłabym ekranizacją, byle tylko nie rozstawać się z tymi bohaterami, z którymi tak się zżyłam. Bezczelny, pragnący władzy, sarkastyczny Alk na pewno szturmem zdobył jakąś wysoką pozycję na liście ulubionych bohaterów i jego białe warkocze będę pamiętać jeszcze bardzo długo. Ryska z tą swoją naiwnością wiele razy miała wpływ na ćwiczenie moich gałek ocznych (kiedy wznosiłam je ku górze), więc też nie była mi obojętna, podobnie jak Żar, którego pojawianie się chwilami wywoływało mój pobłażliwy uśmiech, żeby znów innym razem nieść ze sobą salwę śmiechu. Co tu dużo gadać: Gromyko udało się mnie kupić bohaterami, charakternymi i zabawnymi, którzy świetnie wpisali się w całą utkaną przez autorkę historię i tchnęły w nią życie, młodzieńczą radość i filuterność. Co prawda spodziewałam się więcej magii, a nie tylko wybieranie pomiędzy groszkami i chwilami nie do końca rozumiałam różnicę między Widzącym a Wędrowcem, a także gdzieś mi zniknęły bez wieści ze dwie postacie i reakcje jeszcze ze dwóch na wydarzenia opisane w tym tomie… ale może byłam tak zaślepiona długimi białymi warkoczami, że umknęło mi to, wypychając na wierzch przede wszystkim przygody dobranego jak w korcu maku trio. 😉
I myślę, że nie ma co porównywać tej trylogii do serii o Wiedźmie, która przyniosła autorce chlubę, bo to całkiem inne, bardziej wiejsko-ludowe klimaty, gdzie nie trzeba używać magii, żeby poczuć magię i do ostatniej strony spijać odprężający koktajl przyprawiony wyrazistymi dialogami, ciekawą kreacją bohaterów i nietypowym pomysłem połączenia szczurzej natury z ludzką, zachowując specyficzność każdej z nich i uwypuklając jej wady.
Trylogię „Rok Szczura” mogę więc śmiało zaliczyć do książek, które nazywam „rozkręcaczami”, które są potrzebne po ciężkiej lekturze/dłuższej przerwie w czytaniu, po których aż chce się chwytać literacki wiatr w żagle. 🙂