Książka mnie zbulwersowała, a Hastingsa rozumek niczym u sennej wiewiórki, wołał o pomstę do nieba (przepraszam, jeśli jakaś wiewiórka poczuła się urażona). O co chodzi z tą Czwórką? Kogo tym razem uśmiercimy? Czy Christie nie przedobrzyła? O jakie pieniądze rozpocznie się gra i gdzie w tym wszystkim znajdzie się miejsce dla jajogłowego Belga?
Gdyby nie moje kocie oczy, Herkules Poirot mógł zostać zmiażdżony, co byłoby niepowetowaną stratą dla całego świata. Ty również, mon ami, mogłeś teraz leżeć pod tym drzewem, chociaż to nie byłoby katastrofą na miarę międzynarodową.
Nie ma panny Lemon, to pierwszy smutny spoiler, od którego musiałam zacząć (cóż poradzę, że lubię pannę Cytrynkę zarówno w wersji serialowej, jak i książkowej). Mamy Poirota, który pakuje się do amerykańskiej wyprawy, chcąc między innymi spotkać się ze swoim druhem Hastingsem. A tu klops, bo mon ami puka do drzwi. Wraz z nim pojawia się tajemniczy przybysz, który dostał się do mieszkania Herkulesa chyba dziurką od klucza. Niewiele jednak mówi… i umiera. Pierwszy raz pojawia się wzmianka o Wielkiej Czwórce, którą Poirot potrafi sprecyzować, jako: Numer Jeden: Chińczyk,
Numer Dwa: Francuzka,
Numer Trzy: Amerykanin,
Numer Cztery: Anglik, z którym są największe problemy, wszak to istny kameleon, ninja, niewidzialny bezwzględny niszczyciel, można rzec wykonawca planów Trójcy opisanej powyżej.
Wydawałoby się, że wszystko wiemy, że szybko dochodzimy do personaliów członków tego niebezpiecznego gangu, jednak wciąż brakuje nam haka, żeby przyszpilić tych szalonych przestępców, którzy chcą przejąć władzę nad światem. Dlatego wiele rozdziałów opisuje najrozmaitsze zbrodnie, jakich dopuściła się Wielka Czwórka. Poderżnięte gardła, otrucia, porażenie prądem, to tylko niektóre śmiercionośne okrucieństwa, czyhające na nas w tej lekturze. Na szczęście jest Poirot i jego wiecznie pracujące, przetwarzające informacje szare komórki. Oczywiście nikt sobie nie radzi, policja aresztuje niewłaściwe osoby albo pozwala wymknąć się sprawcy, stąd pomoc małego Belga jest wręcz nieoceniona (chwilami nawet szare komórki Poirota nie nadążają, więc katuje się obelgami pod swoim adresem). Do czasu wielkiego wybuchu…
I byłoby całkiem fajnie, gdyby nie Achilles. Sam pomysł na tę postać jest tak absurdalny, że do tej pory nie mogę się nadziwić, po kiego grzybka w ogóle zaistniał?! Nie wiem, czy Christie chciała już całkiem ośmieszyć Hastingsa, który i tak jest tak obrażany i poniewierany przez Poirota, że chciałoby się go przytulić, okryć kocykiem i wcisnąć w łapki kubek z parującą gorącą czekoladą? A może uznała, że książce potrzeba kilku kopów, bo samo wepchnięcie do fabuły rosyjskiej kryminalistki, uśmiercenie jednego z bohaterów będzie „małym Mikim”, więc dołóżmy jeszcze postać, która pewnie nie tylko u mnie wywołała głośne: „cooooo?!!” (przyjaciel belgijskiego detektywa jakoś niespecjalnie dołączył do mojego okrzyku, co było nieco sztuczne, bo pojawienie się tej postaci powinno zrobić niemałe zamieszanie). I na tym mój bulwers zakończę, bo nie chcę przygrzmocić spoilerem, który mógłby odebrać radość z czytania. 😉
Odniosłam wrażenie, że ta książka pisana była na siłę i nawet postać mojego ulubionego detektywa nie uratowała powieści. Niby wszystkie sprawy mają główny temat i gangsterski motyw przewodni, ale tak naprawdę poszczególne rozdziały można by traktować jako odrębne historie ( i może byłoby to lepsze?). Zabójcę znamy od początku (jego zleceniodawców również), ba! nawet się o niego potykamy, więc brakuje tej christie’owskiej łamigłówki, która trzyma w napięciu do samego końca. Hastings przedstawiony jest jako ciamajda potykająca się na własnym cieniu, szalenie naiwna i pustogłowa, która ślepo wierzy w to co widzi, w każde słowo powiedziane/napisane. A Poirot błyszczy, oślepia swoim blaskiem… ale trąca panną Marple, a ja do starszej pani sympatią nie pałam.
I skoro tyle o tej czwórce było gadania, to dam „Wielkiej Czwórce” wielką czwórkę (w skali 1 do 10). Szkoooda.
Moją opinią dzielę się z blogiem „Na tropie Agathy” 🙂
Książka bierze udział w wyzwaniach: