Antydepresanty, tony pączków, hektolitry kawy, „cołaski”, anioły mówiące:”spoko”, pieczony kurczak i sąsiedzka pomoc w miejscowości, w której nie można narzekać na niż demograficzny… Ruszamy do Samulek!
Mrok, ciemność, dołująca atmosfera, a z tych oparów wyłania się ONA, pojękująca, biadoląca, narzekająca, zakompleksiona Ewka – konewka, bez biustu z dużą du… duszą, przepełnioną myślami samobójczymi, kitrającą na strychu zapas tabletek nasennych, które zwaliłyby z nóg słonia i wizjami z przeszłości, które ciągną ją na dno. Zupełnie w siebie nie wierzy, problemy zajada pączkami i jest przy tym cholernie irytująca. Wprowadzenie do ewkowego życia psiego bohatera nie odciążyło tej dołującej atmosfery, która wylewała się falami z każdej strony. Najwyraźniej brak mi empatii albo autorka stanęła na wysokości zadania tworząc tak prawdziwą postać, którą momentami chciałoby się potrząsnąć, zdzielić po twarzy, bo przez ponad 200 stron moje pokłady cierpliwości zostały mocno nadszarpnięte. Ewka powinna się leczyć długofalowo, nie tylko łykać tabletki, ale też chodzić na terapię do specjalisty psychologiczno-psychiatrycznego. Dziwię się, że nikt z uduchowionych, religijnych samulkowych przyjaciół nie wpadł na ten jakże genialny pomysł…
Ślimak bez skorupki nie chodzi po papierze ściernym, dżdżownica nie opala się na środku autostrady, a Ewka nie czyta prasy. Proste. Ale ostatnio coś się jakby zmieniło. I kojarzy mi się to z zapachem odwilży i pieczonego kurczaka.
W Samulkach sielanka. Wszyscy się znają, każdy sobie pomaga, same przykładne dzieciate małżeństwa. Bóg jest rozwiązaniem każdego problemu, każdej dolegliwości, a modlitwa jest receptą na wszystko. Bajka, po prostu. Jestem wierząca, doceniam śmiałe wplatanie katolickiego przesłania, ale chwilami od tego dostawałam czkawki, podobnie jak od tych notoryczne przegryzanych słodyczy. Trochę też się gubiłam kto do głównej bohaterki mówił wierszem, bo oprócz realnych postaci, Ewka wyciągała te z książek i z nimi rozmawiała, piła kawę, zajadała ciastka. Schizofrenia jak nic, ale po co pomagać tej zagubionej we własnych koszmarach dziewczynie, skoro można nafaszerować ją pączkami, zaprosić na ubieranie kościelnej choinki i patrzeć jak pierdyliard razy lata tam i z powrotem ulicą Słowikową. A po co lata? Bo niby wygląda Marcina, w którego istnienie tak naprawdę nie wierzy (biedaczka zafiksowała się w tej literackiej fikcji…).
– Błotosmętku?
– Uhm?
– Z jakiej on jest książki?
– Z tej samej co ty.
– Weź nie żartuj.
– Nigdy nie żartuję. Błotowije nie żartują, a ja jestem najpoważniejszy z nich wszystkich.
– Myślisz, że to prawda, co opowiadał? No wiesz, że… że jest dobro na świecie.
– Co ty. Po prostu próbował cię pocieszyć. Co niewątpliwie dobrze świadczy o jego sercu, ale nieco gorzej o rozumie.
Może moja wrażliwość połamała się wraz z ręką i nie dostrzegam tego pięknego przesłania książki, które pewnie niejedną zbłąkaną duszyczkę ukoi, doda otuchy i wzbudzi na nowo wiarę w dobroć innych ludzi, w to, że każdy nawet najbardziej sfiksowany ma szansę na szczęście. Kto wie, może nawet „Samulka” będzie książką ewangelizacyjną i zbłąkanej owieczce wskaże kierunek do kościelnego stada. Z całego serca bym tego chciała! Do mnie jednak nie przemówiła, a kiedy dobrnęłam do końca czułam tylko wciąż pulsującą irytację, której nijak nie złagodziły w porywach zabawne teksty. Mam dość pączków, pączków róż i pączków z kurczakiem, Ewki która siada w kałuży, a później z mokrym tyłkiem kupuje słomkowy kapelusz, nawet Kajtka i jego sapania mam powyżej powiek…
Szkoda, bo książka ma potencjał i należy do lektur, które szybko się czyta, tylko niestety brak jej umiaru zarówno pączkowego, jak i depresyjno-modlitewnego, więc nie polubiłyśmy się tak, jakbym tego chciała.
Książka przywędrowała do mnie w ramach akcji KSIĄŻKA W PODRÓŻY zorganizowanej przez Agę z bloga nieterazwlasnieczytam.blogspot.com
Książka bierze udział w wyzwaniach:
22. ukochane zwierzątko