Kiedy Billy ma 18 lat umiera wychowująca ją dotąd ciotka. Sama na świecie dziewczyna postanawia zwrócić się o pomoc do dawnego przyjaciela swojego ojca, po którym „odziedziczyła” imię.
William Henshaw zgadza się przyjąć do siebie dziecko swojego kolegi, jednak ani on, ani jego dwaj bracia nie przypuszczają, że Billy nie jest chłopcem. Przybycie żywiołowej osiemnastolatki wywraca do góry nogami unormowane dotąd życie trzech panów.
Czyż to nie jest kuszący opis?! Eleanor Hodgeman Porter znana przede wszystkim z niezwykle ciepłej powieści „Pollyanna”, w 1911 roku napisała „Pannę Billy”. Ta niepozorna książeczka, z mało zachęcającą okładką, okazała się dla mnie prawdziwym zaskoczeniem! In plus oczywiście! 🙂
Żywiołowa brunetka (mam pewne zastrzeżenia, bo w książce jest fragment, gdzie posiada na przemian ciemne i jasne włosy… coś się nam tłumacz nie popisał ;)), o falujących policzkach i rumianych włosach, która dopiero kończąc 21 lat odziedziczy spadek, zjeżdża do bostońskiej „Warstwy” Henshaw’ów. Mieszkają w niej bracia: najmłodszy Bertram (lat 24, artysta lubujących się w „główkach dziewczęcych”, posiadający własny specyficzny styl, wesoły i rzadko poważny), Cyryl (lat 30, określany przez domowników jako: „uczony, muzyk, człowiek poważny, nie kochający nikogo i przez nikogo niekochany, jednym słowem mnich”) i William (lat 39, dobrze wychowany, małomówny wdowiec, trochę łysy krótkowidz, posiadający najlepsze na świecie serce). Przybycie Billy i Spunka sprawia, że zamknięte dotychczas drzwi się otwierają, pojawiają się dotychczas zakurzone uczucia, a nudne życie Henshaw’ów nagle nabiera barw! Nie mogło też zabraknąć przyzwoitki – cioci Hanny i Kate, zamężnej siostry panów H, która „w dobrej wierze” wprowadzała zamęt.
Wśród mgły dalekiej przyszłości, majaczyła jej zawsze w oddali jego twarz, jako wielka obietnica, jako wielka gwiazda, która wznieść ją miała na nieznane wyżyny…
Cały czas nie mogę wyjść z podziwu, jak pani Porter zgrabnie prowadziła fabułę, tak mieszając mi w głowie tak, że do końca nie wiedziałam jak potoczą się losy Billy i którego z panów wybierze (mordercę w kryminałach typuję od razu, a tutaj miałam zagwozdkę, to ci feler! najwyraźniej wypadłam z rytmu czytania romansów ;))! No dobrze, bohaterka z tym swoim rumieniem i napadami śmiechu była chwilami irytująca, ale przymykałam na to oko, ciekawa jej przygód. Kate najchętniej przetrzepałabym skórę i zakleiła gębę taśmą klejącą, czy też zapchała ją jakimś innym kneblem.
Mimo literówek, jakichś innych drobnych tekstowych chochlików i nieco archaicznego języka, książkę czytało mi się lekko i przyjemnie. Można powiedzieć, że to ona dyktowała mi plan dnia, zmuszając mnie do sięgnięcia po nią i nieustannego czytania, kosztem prania i sprzątania. 🙂
„Panna Billy” to radosna bajeczka ze szczęśliwym zakończeniem, pewnie dla wielu przewidywalna i banalna, dla mnie była miłą odskocznią w gronie ciekawych bohaterów, a że jest na tyle krótka (236 stron), może umilić zbliżające się jesienne wieczory. 🙂