Zaczęłam przygodę z Armentrout od jej serii „Dark Elements” i od razu poczułam to „coś” do literek autorki. Postanowiłam cofnąć się jednak kilka lat do tyłu i zobaczyć, jak sobie radziła w serii „Lux”. Gacie mi spadły z wrażenia – tyle mogę powiedzieć i dorzucić jeszcze: łaaał!
Siedemnastoletnia Katy, wielkooka i całkiem kształtna dziewczyna, przeprowadza się do Wirginii Zachodniej wraz ze swoją matką – pracoholiczką w służbie zdrowia. Chcą wreszcie zamknąć rozdział bólu i cierpienia po śmieci ojca dziewczyny i rozpocząć normalne życie w niewielkiej mieścinie. Ktoś powie: „nuuuda!”. Ależ skąd! Kat zyskuje już na wejściu, bo recenzuje książki i wrzuca opinię o nich na swojego bloga, więc od razu szturcha się ją sympatią, bo tak to już bywa w świecie książkoholików. 😉
Kiedy jednak wystawia nos zza lektur i ma w planach popielić ogródek nadarza się okazja, żeby zapoznać się z sąsiadami. Na przeciwko niej mieszka rodzeństwo w podobnym do niej wieku, więc nasza urocza Kicia postanawia zapytać o drogę do sklepu. W drzwiach staje Deamon – ciacho, jakich mało! Jego intrygujące zielone oczy, ciało młodego boga, a do tego sarkazm i złośliwe uśmieszki podziałają nie tylko na główną bohaterkę, ale także na czytelniczki (myślę, że w każdym wieku!). No i przepadłyśmy, Drogie Panie! Od tego momentu w brzuchach szaleją motylki, chociaż pewnie wiele z nas nie będzie chciało się do tego przyznać, podobnie jak Kat. 😉
Armentrout nie stawia jednak tylko na romans, choć ten jest mrrraśny i buzujący chemią. Tak umiejętnie wprowadza nas w klimat małego miasteczka, które jeszcze od początku co krok wysyła sygnały, że jesteśmy tu niemile widziani, a my zupełnie nie wiemy dlaczego. Pojawia się coraz więcej dziwnych sytuacji, które zaczynają mącić nam w głowie i wraz z główną bohaterką czujemy, że coś jest na rzeczy, że musimy mieć do czynienia z czymś nadprzyrodzonym… Czymś zdecydowanie przerażająco fantastycznym, ale też piekielnie niebezpiecznym…
Sama nie wiem co ma tę moooc w pierwszym tomie serii „Lux”, ale coś ewidentnie jest na rzeczy i nie pozwala książki odłożyć, bo wciąż chce się czerpać więcej i więcej z tej historii, przebywać z Daemonem i Kat, dawać się dźgać długopisem, przyozdabiać obsydianem, kąpać w jeziorku, obżerać się słodyczami i zbierać jak najwięcej dreszczyku emocji nie tylko z relacji miłosnych, ale też tych z walki dobra za złem. Autorka tak zgrabnie wciąga czytelnika, że nie tylko czyta się o wyborach podejmowanych przez bohaterów, ale podejmuje się je wraz z nimi. Że nie patrzy się z boku na buraczane policzki, ale czuje się ich pieczenie na własnej skórze, a kiedy wykwita złośliwy uśmieszek, to on również gości i na naszych ustach. Brawo, lubię takie książki!
Niezwykle miłym akcentem i ukłonem w stronę czytelników jest dodatek po podsumowaniu – spojrzenie na pewne sceny oczami Daemona (bo przez historię prowadzi nas Katy i to jej punkt widzenia znamy przede wszystkim). Jest również fragment drugiego tomu – „Onyksu”. Ponieważ posiadam kolejne książki z tej serii, to przeczytałam tylko co ma do powiedzenia zielonooki (wydaje mi się, że „Oblivion”, czyli tom 1,5 jest w całości Daemonowy, więc zostawiam go sobie na deser :D), a po „Onyks” sięgnęłam od razu.
Ależ jestem ucieszona „Obsydianem”, naprawdę. Podziałał jak maseczka odmładzająca, nie tylko nakręcając endorfinki i na pewno inne przyjazne organizmowi substancje które podnoszą na duchu, ale także strzepał pyłek po niekoniecznie zadowalających lekturach. Aż chce się czytać dalej i uśmiechać częściej!