Choć minęło już prawie dwa tygodnie odkąd skończyłam czytać „Szóstkę Wron”, nie potrafię zebrać słów, żeby wyrazić to, jakie emocje we mnie wywołała ta lektura. I nie, nie sama historia mnie urzekła, choć ona również była niezgorsza, ale bohaterowie i to, jak zostali wykreowani. Książka mocno wpędziła mnie w kompleksy!
Wysokie oceny, mnóstwo pochlebnych opinii, piękne wydanie, gdzie jest haczyk? Myślałam, że na początku, kiedy przedzierając się przez pierwsze kilkanaście stron miałam wrażenie, że to lektura nie dla mnie, że jednak jestem zbyt maluczka na fantastykę. Mnóstwo nazw, nazwisk, „zawodów” i składników, które nic mi nie mówiły. Zaczęłam się zastanawiać, czy przypadkiem „Szóstka” nie jest jakąś kontynuacją pierwszej trylogii autorki – „Griszy” -( bez znajomości której nie da się złapać klimatu tej książki) wszak to słowo występowało nader często, a nikt nie wyjaśnił mi co ono znaczy. Miałam moment zawahania, kiedy czułam się przytłoczona uniwersum, którego nie mogłam sobie wyobrazić, a mapki narysowane na okładce mówiły o wydarzeniach dopiero tak gdzieś z połowy książki… Cieszę się, że wtedy mentalnie zdzieliłam się po łbie i nie porzuciłam lektury, bo może całkiem nie kupiłam świata, ale za to postacie! Och, dla takich postaci warto czytać!
A mimo to się wahali. Ciążyła im świadomość, że mogą się już nigdy nie zobaczyć, że niektórzy z nich – może nawet wszyscy – mogą nie dożyć świtu. Hazardzista, skazaniec, krnąbrny syn, zagubiona grisza, Sulijka, która stała się zabójczynią, i chłopak z Baryłki, który stał się kimś jeszcze gorszym.
Sześcioro nastolatków ma szansę się wzbogacić i sprawić, że ich życie się odmieni. Muszą tylko wyruszyć na niemal samobójczą misję, żeby wydostać z mroźnej twierdzy – Lodowego Dworu – wynalazcę specyfiku, który może roztrzaskać w drobny mak świat, jeśli trafi w ręce rządnych władzy oszołomów. Ekipę, którą zgromadził Brudnoręki – Kaz Brekker – łączy przede wszystkim chęć zysku. I nie, nie chodzi tylko o gruby hajs, obiecany jako nagroda za powodzenie misji. Poznając historię każdego bohatera (autorka zręcznie wplotła w fabułę wątki związane z przeszłością Inej, Kaza, Jespera, Matthiasa, Niny i Wylana), dowiadujemy się dlaczego idzie za Kazem, a dodatkowo ze strony na stronę, chyba nawet nieświadomie, wpuszczamy każdą Wronę do serduszka. Nie wiem, czy kiedykolwiek byłam tak zżyta z każdą postacią, bo przeważnie podczas lektury czytelnik ma swojego faworyta, za którego trzyma kciuki i po którego stracie wypłacze oczy. Ja jestem pewna, że jeśli Bardugo uśmierci którąś postać, niejedna paczka chusteczek pójdzie u mnie w ruch. Chciałabym napisać jakieś mądre słowo, pokazać, gdzie kryje się ten fenomen, to „coś”, co tak mnie kręci, ale myślę, że to po prostu trzeba poczuć i żadne słowa, nawet rymem, nie oddadzą tej chemii, którą miedzy świetnie wykreowanymi nastolatkami a czytelnikiem rozpyla autorka. Tu nie ma banalnej historii, tu nikt nie robi z nikogo oklepanej ofiary, a miłość nie jest oczywista i wyświechtana, byle tylko kupić romantyczne duszyczki, które sięgną po „Szóstkę Wron”.
Zaśmiała się z siebie. Nikomu nie życzyłaby miłości. To gość, którego chętnie witasz, a potem nie możesz się go pozbyć.
Jedno jest pewne: książka mnie zepsuła. Tak, dokładnie. ZEPSUŁA. Teraz ilekroć biorę do ręki inną lekturę, gdzie bohaterowie są do bólu przewidywalni, a ich historia ani mnie ziębi, ani grzeje, myślę sobie: „a w „Szóstce Wron” było inaczej…”, „jeju, przecież ten facet nie może się równać z Kazem!”, „naprawdę miłość ma tak idealny sześciopak?”. Do tego czuję ból, jako autor, który wymyśla bohaterów na potrzeby opowiadań grupowych, w których rolę się wciela tworząc historie- nigdy nie stworzę takich postaci! Buuuu! Jestem za cienka w uszach!
Polecam!!