Sami stwarzamy własne ciernie, nigdy ani przez chwilę nie zastanawiając się nad kosztami. Pozostaje nam cierpienie i wmawianie sobie, że warto było.
Na pierwszy rzut oka: romansidło, no może nieco bardziej pikantne, bo rzecz dotyczy księdza, a nie jakiegoś chłystka, łotrzyka, czy innego umorusanego niesympatycznym błotem kawalera. Dobrze, że okiem można rzucać wielokrotnie, bo to zdecydowanie nie jest li tylko historia miłosna, ale przede wszystkim opowieść o trudnych wyborach, o decyzjach, które wyściełają życie różami, zwłaszcza tymi gęsto upstrzonymi kolcami…
Czasami rzeczy, które najlepiej smakują, są najbardziej trujące.
Mieszkająca w Nowej Zelandii liczna rodzina Clearych (co najmniej pięciu synów (liczba na przestrzeni lat się zmieniała) i jedyna córka- Meggie (Meghann)), klepała biedę, trudniła się wypasem owiec i ogólnie farmerstwem. Ledwo wiązali koniec z końcem, aż do dnia, kiedy siostra Paddy’ego (Paderic był głową rodziny), Mary Carson, postanowiła odmienić ich życie, zapraszając do Droghedy i proponując objęcie tam stanowiska rządcy. Przeprowadzka do Gillanbone w Australii była ogromną odmianą dla Clearych, którym od tego dnia miało nigdy nie brakować pieniędzy. Czy jednak to ich uszczęśliwi? Czy upał, muchy i kurz, to szczyt ich marzeń i od tego momentu będą wiedli sielankowe życie? Ile synów spłodzi jeszcze Paddy? 😛
Wszyscy gardzimy tym, czego mamy w nadmiarze. Tutaj owcami, a w mieście ludźmi.
Główną bohaterką jest Maggie, jedyna córka Paddy’ego i Fee (Fiony), odtrącana przez braci (z wyjątkiem Franka), chciała posiadać coś na własność, coś kochać i uwielbiać. Mając cztery latka Agnes, wymarzona lalka, była takim zbiorniczkiem na jej uczucia. Później młodszy braciszek Hal. Z czasem jednak, kiedy dorastała, zaczęła dostrzegać, że miłość, którą czuje do księdza Ralpha de Bricassart (przyjaciela z dzieciństwa który pomógł jej rodzinie oswoić się z australijskim pustynnym krajobrazem), jest czymś więcej niż platonicznym zauroczeniem i rozkwitała niczym róża. Popielatoróżowa.
Doskonałość w jakiejkolwiek dziedzinie jest nieznośnie nudna.
Ralph, niebieskooki przystojniaczek, który musiał zostać księdzem, bo tak nakazywała rodzinna tradycja. Czuł też powołanie, tłamsił w sobie wszelakie żądze i nauczył się kontrolować swoje ciało, żeby móc być w pełni oddanym Bogu. Z tym bohaterem mam największy problem, bo z jednej strony był taki dobry dla Maggie (zwłaszcza, kiedy opiekował się nią jak młodszą siostrą), z drugiej jawił mi się jako karierowicz, który łasy jest na kościelne tytuły i pieniądze. Myślę, że po części Mary Carson miała rację, nazywając go łgarzem. Co zrobi, kiedy Maggie otwarcie wyzna mu miłość? Czy będzie odwzajemniał jej uczucie i wybierze kobietę zamiast Kościoła, któremu ślubował posłuszeństwo, ubóstwo i czystość?
Szczerość na pokaz może kryć więcej kłamstwa niż uniki.
„Ptaki ciernistych krzewów” to według mnie historia pokolenia trzech kobiet (najbardziej skoncentrowana na Maggie), które wiele musiały wycierpieć z miłości. Wszystkie pragnęły tego samego: posiadać blisko siebie cząstkę kogoś, kogo obdarzyłyby gorącym uczuciem. Każda nadziała się na cierń, bo to co najlepsze trzeba okupić największym cierpieniem…
Siedem części książki rozgrywa się w latach 1915-1969, pierw w Nowej Zelandii, następnie w Australii, Londynie i Rzymie. Malownicze opisy australijskiej przyrody, miejsc i ludzi sprawiają, że towarzyszenie w codziennym życiu mieszkańców Droghedy jest wręcz namacalne, a wszędobylskim kurzem można wręcz kichać. Choć pierwsze wydanie książki było w 1977, tłumaczki postarały się, żeby wyplenić wszelakie archaizmy, przez co książkę czyta się płynnie. W 1983 roku nakręcono serial na podstawie powieści McCullough, z Richardem Chamberlainem w roli głównej (usłyszana w dzieciństwie muzyka z tego filmu, do dziś kołacze mi w pamięci).
Nie spodziewałam się, że będzie to tak dobra i zajmująca lektura. Na pewno nie da się koło niej przejść obojętnie, bo wiele, nie tylko romansowych kwestii, skłania do przemyśleń. Co ja zrobiłabym będąc w skórze Maggie? Ralpha? Czy chociażby Fee? Do tej pory zadaję sobie te pytania. Jedno jest pewne: warto kochać, mimo cierni.