w 2008 roku dwudziestoletnia Olga Rudnicka wydaje swoją pierwszą książkę. Nie zaczyna od ckliwej obyczajówki, nudnego dramatu, przewidywalnego dreszczowca. Porywa się na humorystyczną opowieść, w którą wplata kryminalny smaczek, romantyczną nutkę pikanterii i całkiem niezłe tło obyczajowe, a może raczej „tełko”. 😉 I to wystarczy, żeby wciągnąć!
Kasztanowowłosa Beata Rostowska całe życie ma pod górkę. W swoim rodzinnym domu choćby stanęła na głowie, to i tak relacje budowane z rodzicami będą bić chłodem, niczym pracująca na wysokich obrotach klimatyzacja. W pracy, napatoczy się jej stażystka, która swoją ciemnotą niejednokrotnie doprowadzi najbardziej opanowanego człowieka do szewskiej pasji. W przyjaźni – Ulka Nowacka, roztrzepana, przypalająca garnki i prasowane rzeczy, dziewczyna z sercem na dłoni, która najchętniej adoptowałaby Beatkę. Niestety nasza bohaterka jest już trochę za stara, wszak ma lat dwadzieścia siedem, więc jedyną opcją, żeby stała się prawowitym członkiem rodziny Nowackich, jest zeswatanie jej z bratem Ulki – Jackiem (w sumie w grę wchodził także Romek, ale… musiałaby poczekać jeszcze kilka lat, wszak to nieletni obywatel ;)).
– A co zamierzasz otworzyć? Remizę strażacką?
– Nie, agencję matrymonialną – odparował. – A trudnych klientów będę umawiał z tobą. Zmienią orientację seksualną i poszukają sobie innej agencji.
– Touche! – parsknęła śmiechem [Beata], podnosząc dłonie w pojednawczym geście. – Należało mi się.
– Wolę, jak jesteś złośliwa i szczęśliwa niż zgodna i przybita. – Jacek pomógł jej włożyć płaszcz.
Rostowska odkrywa, że jej grupa krwi nie pasuje do grupy krwi żadnego z jej rodziców. Podejrzewa małżeńską zdradę, więc pragnie za wszelką wykopać z przeszłości swoje prawdziwe korzenie. Zatrudnia detektywa, a ten przybywa z rewelacjami, które wywracają jej życie do góry nogami. I jeszcze, jak gdyby nigdy nic, zaproszenie na ślub siostry (znakomicie by się sprawdziła w roli wredniej przyrodniej siostry Kopciuszka)…
Takie buty – pomyślała [Beata]. – Albo coś się kroi, albo to takie pieniądze, że nie przeszkadzałoby im nawet, gdyby przyszłemu zięciowi słoma nie tylko z butów, ale i z nosa wystawała.
Znakomity debiut, który czyta się jednym tchem, z radochą w serduchu i uśmiechem na ustach! Do tego mamy wplecioną baśniową opowiastkę Beaty o Martwym Jeziorze (co tłumaczy, dlaczego kasztanowowłosa tak nazywa leśny stawik). Cenię sobie połączenia kilku gatunków literackich, więc zastosowany przez Olgę zabieg bardzo mi się podobał. Kieszonkowe wydanie Editpresse’a dodatkowo kusi, żeby z twórczością Rudnickiej się nie rozstawać, bo wykręt typu: „nie mam gdzie włożyć książki”, nie ma tutaj racji bytu (lekturka zmieści się do torebki, skarpetki i za pazuchę ;)). Styl autorki od początku był dobry, a wraz z rozpisywaniem się i nowymi historiami, zmienia się na plus.
Co sądzę o drugim tomie, można przekonać się, czytając moją opinię o książce „Czy ten rudy kot, to pies?” 🙂