Płodność pisarska Puzyńskiej nie zna granic! Lipowo, Brodnica i kolonia Żabie Doły w czwartej odsłonie na kartach obszernego tomiszcza, to kolejna wycieczka w placki pani Marii, w rzekę coli wypitej przez Klementynę i rozterki emocjonalne Daniela. Bardzo ciekawy motyw szachowy i mozolne, ciągnące się jak flaki z olejem śledztwo. (Nie dziwię się już, czemu Zajas w swoich kryminałach tak biadoli na nieudolność policji. :P)
Po, jak dla mnie średniej książce numer III, czyli Trzydziestej pierwszej (o czym pisałam na LC), spodziewałam się wielkiego „wow” w czwartym tomie, gdyż miało być więcej Weroniki, a przede wszystkim Klementyny. Niestety pani Katarzyna dała wręcz prawy sierpowy moim wyobrażeniom o brodnickiej komisarz, publikując na swoim facebooku jej portret pamięciowy. Auć! To było straszne i na pewno wpłynęło na mój odbiór, podobnie jak obsadzenie w roli Daniela Leszka Lichoty. Moje obrazy legły w gruzach, ciągle widziałam tego Kopp-potworka i przez to czytało mi się znacznie gorzej.
To chyba jakiś wielbiciel staroci. Partia szachów z lat pięćdziesiątych dziewiętnastego wieku, trucizna z czasów pierwszej wojny światowej… Musimy w tym znaleźć jakiś sens – kontynuowała Klementyna bez cienia sarkazmu. – Zawsze jest jakaś logika. Chociażby najbardziej spaczona. Ale! Jakaś jest.
Sama intryga, wplecenie w historię „nieśmiertelnej partii” szachowej było majstersztykiem, bo dotychczas nie spotkałam się z podobnym motywem, a i o samym królewskim gambicie nie słyszałam wiele. Żeby jednak nie było tak słodko, to wymienię kwestie, które podnosiły mi ciśnienie.
Daniel skręcił w Henryka Sienkiewicza.
Po pierwsze: marudzący Podgórski. A to, że jest kiepskim ojcem, a to że Weroniczkę kocha, ale jakiś jest taki nieporadny w tym uczuciu, to znów że dieta by się przydała, ale słodyczoholizm czy tam maminsynkowatość jest już tak zaawansowana, że odmówić sobie ciacha nie można. Luuudzie! Takiego faceta to trzepnąć przez ucho, niech się ogarnie, bo jest SZEFEM komisariatu w Lipowie, a w piaskownicy dzieciaki są bardziej określone!
Druga sprawa: komisarz Kopp. W drugim tomie (Więcej czerwieni) mieliśmy okazję przekonać się, że amor trzepnął niemile-widzianą, za starą, bla bla bla, nie wiem jeszcze jaką Klementynę i przeżywa to strasznie. Tym razem piernik wie co ją trzepnęło, chyba chuć, bo znów w jej życiu pojawia się uczuciowy dylemat. Don Jose, czy tam Józek to na pewno fajna „postać” i w momentach, gdy ten duet występuje razem, to jest zabawnie. Poza tym… jakoś tak pani komisarz nie prowadzi tego śledztwa, czego po niej oczekiwałam. Mało było „stop-ów”, więcej złośliwych „co?” i „co?” i „co?” po każdym jej zdaniu, i tak do znudzenia, „co?”. Jesteś irytującą starą babą, Kopp – chciałoby się wręcz chwilami powiedzieć, co mnie smuci, bo naprawdę lubiłam tą postać. Najwyraźniej zestarzałam się i ja i Klementyna…
W ogóle mam wrażenie, że nikt tego śledztwa nie prowadzi, toczy się ono samo, czekamy na kolejne ofiary, z góry szacując ile ich będzie. No kurczaczek, słabe! Emilka romansuje i pojawia się tajemnica nowego prokuratora słodkiego Leosia (sprawa nie została wyjaśniona albo ja czegoś nie doczytałam), jest Rosół, który tylko na ciasto się załapał, bo później w ogóle nic nie robi w śledztwie, na szczęście nie ma Kamińskiego (bo trzepnęłabym już książką o ścianę, mam gościa serdecznie dość), z Weroniki -rzekomo policyjnego psychologa- zrobiono kurę domową, bo oprócz jednego spacerku praktycznie spotykamy ją tylko w łóżku lub w kuchni, o przepraszam jeszcze na lekcji jazdy konnej. Sami podejrzani są strasznie tajemniczy, przez 700 stron wiemy tylko tyle, że wszyscy z wszystkimi mają na pieńku, nienawiść i żale są tak gęste, że ciężko się poruszać na tym niewielkim terenie relacji, można rzecz, sąsiedzkich. Większość podrozdziałków kończy się niedopowiedzeniami, które niekoniecznie rozbudzały moją ciekawość – co za dużo, to niezdrowo…
Z jednej strony cała historia była ciekawie pomyślana, budowana wycieczkami w przeszłość, motająca w typowanych przez czytelnika głównych podejrzanych, z drugiej… pozostawiła jakiś niedosyt ( i nie mam na myśli zagadnień otwartych, z którymi nas Puzyńska zostawiła, sugerując, że sporo rozwiąże przyszły tom). Może to lekkie rozczarowanie spowodowane jest tym, że poprzeczkę zawieszam coraz wyżej i po grubych lekturach oczekuję nieco więcej akcji albo dlatego, że nie czytałam jeszcze żadnego skandynawskiego kryminału? Nie wiem, wszystko możliwe. Nie martwię się jednak o popularność książek tej autorki, bo widzę jak radośnie rośnie rozentuzjazmowany tłum jej fanów (do których wciąż się zaliczam), więc popyt na snute przez nią historie się znajdzie, bo wcale NIE SĄ ZŁE i sama będę sięgać po kolejne, chociażby z ciekawości. Coś mnie w tym pisaniu Puzyńskiej kręci, więc miejsce na półce dla jej wytworów znajdę. 😉
Jedno co postanowiłam: żadnych facebooków, proponowanych nazwisk obsady, zwłaszcza kiedy będę zabierać się za kolejny tom. Nie lubię, jak ktoś mi burzy książkopogląd! 😉