Dystopie są specyficzne, bo oprócz kreowania niezbyt wesołej wizji świata przyszłości, wprowadzają mnóstwo rzeczy, terminów, pojęć, które w łepetynce człowieka z kulejącą wyobraźnią się po prostu nie pomieszczą, męcząc okrutnie i wyzwalając odruch lekturowo odstawczy. To rodzaj literatury, który nie trafi do każdego, bo po co szukać rzeczy ukrytych za symbolami, skoro można pożywić się zarumienioną niczym jabłuszko prostotą i bezpośredniością serwowaną na przykład przez przewidywalne obyczajówki? Czy Shannon, pisząc swoją debiutancką powieść w wieku 22 lat, potrafiła zgotować ucztę dla zmysłów? Czy pomysł, żeby wyruszyć w zaświaty i kontaktować się z duchami, był strzałem w dychę?
„Normalne” i „naturalne” to dwa największe kłamstwa, jakie kiedykolwiek stworzyliśmy. My, ludzie, z naszymi małymi umysłami.
Paige Mahoney jest odmieńcem (i to nie tylko dlatego, że nie jest ruda, jak większość temperamentnych głównych bohaterek ;)) i samo jej istnieje jest postrzegane jako wykroczenie. Należy do siódmej kategorii jasnowidzów, skoczków, i jest rzadko spotykanym, co za tym idzie niezwykle cennym śniącym wędrowcem ( ma możliwość aktywnego wpływania na zaświaty i opuszczania swojego ciała). Przynależy do Siedmiu Pieczęci, dowodzonych przez mim-lorda Jaxona (jest jego faworytą i najcenniejszą „zdobyczą” pośród innych jasnowidzów pod jego pieczą), które zajmują się pozyskiwaniem informacji, niekoniecznie w legalny sposób. Teoretycznie jednak nasza bohaterka pracuje w barze z tlenem, żeby nie wzbudzać podejrzeń, zwłaszcza wśród ślepców (tak nazywani są mieszkańcy Sajonu, który nie posiadają zdolności jasnowidzenia).
Pewnego zapracowanego dnia dochodzi do nieszczęśliwego wypadku (Mahoney nie do końca kontroluje swoją „moc”), za co Paige zostaje zesłana do kolonii karnej Szeol I gdzie rządzą Refaici (rasa zamieszkująca Międzyświaty, biologicznie nieśmiertelna). Rozpoczyna się sezon dwudziestych żniw, buduje się armia, która będzie pożywką dla nieśmiertelnych jak również dla Emmitów, zagrażających Refaitom. Rodzą się przyjaźnie, zacieśniają się więzy, zaczyna się odwieczna walka dobra ze złem. Ale kto jest dobry, a kto zły? Czy można zaufać Refaicie? Czy uda się przeżyć w tych surowych warunkach, najeżonych zakazami?
Zdaję sobie sprawę, że mój opis brzmi jak czarna magia i wydaje się niezwykle skomplikowany. Na początku powieści miałam wrażenie, że jestem za głupia do tej książki i że nie zrozumiem co się do mnie pisze. Zaserwowano nam jednak szalenie pomocne objaśnienia zarówno na początku, jak i na końcu lektury, które rozwiewają większość wątpliwości i rozjaśniają niejasne punkty wykreowanego przez Shannon świata, który jest tak złożony, że mój podziw dla autorki wzrastał ze strony na stronę! Nieco ścierpła mi skóra, kiedy przeczytałam, że będzie tam mowa o duchach. Strasznie, podkreślam STRASZNIE, nie lubię horrorów, ani serwowania zjawisk paranormalnych, które mają jeden cel: sprawić, żebyś ze strachu narobił w gacie. Tutaj duchy nie są po to, żeby wyskakiwać z szafy i robić „buuu”, tylko są łącznikami, pomocnikami i zazwyczaj błąkają się, kiedy nad ciałem zmarłego nie wymówi się trenu (rodzaj modlitwy, która upewnia ducha, że wszystkie jego rachunki na ziemi są wyrównane i może ulecieć w zaświaty). Tworzą magiczny inny wymiar, do którego mało kto ma wstęp.
I to tylko jeden z wielu kawałków tej wielkiej rozbudowanej historii utkanej przez autorkę. Znalazło się miejsce na młodzieńczą miłość, fascynacje, ból po stracie przyjaciół, walkę o przetrwanie, a wszystko widziane oczami Paige. Postaci pierwszoplanowe są wyraziste (chociaż do tej pory mam problem z wyobrażeniem sobie Naczelnika, a to moja ulubiona postać!), akcja nie traci tempa, przez co trudno odłożyć książkę i ciągle pojawia się zaklęcie towarzyszące zaczytańcom: „jeszcze tylko jeden rozdział”. Obawiałam się, że Shannon potraktuje po macoszemu albo postacie, albo kreację świata (bo kurczę… to jej debiut, miała prawo coś spartolić! :P), a spotkało mnie miłe rozczarowanie, bo wszystko gra i śpiewa prawie bez dysonansów, zwłaszcza jak się wgryzie i przyswoi sobie ten fantastyczny świat.
Na podziw zasługuje tłumaczenie. Jestem pod wrażeniem, bo ogarnąć tak szczegółowe dzieło, zachowując jego sens i dostosowując angielskie nazwy, tak by brzmiały z należytym wydźwiękiem, to prawdziwa sztuka. Pani Reginie Kołek należą się podziękowania, zdecydowanie.
Więcej! Chcę więcej!
PS. Miało już nie być postów w tym roku, ale „Czas żniw” jest idealnym jego uwieńczeniem, więc wpis musiał się pojawić. 🙂