(…) wspólne życie jest formą interakcji zawierającą najszerszy wachlarz sankcji.
Budować trudną, brudną i smutną historię, dokładając coraz cięższe cegły powagi i kontrowersji. Zaprawiać ją lekkością pióra i odchudzającą masą humoru, dzięki kreacji niepapierowych postaci, które niemalże wyrywają się z kartek do życia. Czy coś więcej można powiedzieć o „Kartotece 64”?
Przeplatanka wydarzeń z przeszłości: z lat pięćdziesiątych i 1987 roku, ze śledztwem w roku 2010, poszerza spojrzenie na sprawę segregacji, może nie tyle rasowej, ale tej dotyczącej prawa do życia. Popatrzmy oczami Curta Wada. Kto może żyć? Czy zespół specjalistów z organizacji mającej chrapkę wysokie stołki, selekcjonując „gorsze” i „niedostosowane społecznie” kobiety, może decydować o tym, czy w przyszłości będą matkami? Czy dopuszczanie się nielegalnych aborcji i sterylizacji będzie przez kolejne lata zamiatane pod dywan, na rzecz wzniosłych idei budowania społeczeństwa dalekiego od zepsucia?
To było zupełnie jak szukanie w stogu siana zarówno igły, jak i nici, przy jednoczesnej próbie nawleczenia nici na igłę z rękami błądzącymi w ciemności.
Czym jednak byłby medal, gdyby nie miał drugiej strony? Popatrzymy oczami Nete. Skrzywdzona i zaszufladkowana od najmłodszych lat. Której nie dane było, by pączkowało w niej życie, jednak zadbano o to, żeby nie zabrakło drwa do pieca jej zemsty. Jak wiele wspólnego ma, ta niepozorna dziewczyna jawiąca się w naszych oczach jako bezbronna ofiara, ze sprawą zaginięcia osób, na których trop trafiono po latach? Ile można znieść upokorzeń, żeby nie wybuchnąć? I tak właściwie… kto tu jest dobry?
Nie ulega wątpliwości, że technologia klawiatur komórkowych musiała zostać stworzona przez pigmeja z palcami jak spaghetti i że normalny, średniej budowy mężczyzna z Europy Północnej musiał się w związku z tym czuć jak hipopotam grający na flecie.
W kryminałach cenię sobie nie tylko intrygę i to że autor próbuje utrzeć mi nosa i wywozi mnie w pole, rzucając poszlaki, okazujące się fałszywym tropem. Bardzo ważna jest dla mnie kreacja postaci, które prowadzą śledztwo i nadają jemu charakter. Lubię dostrzegać ich prawdziwość, a nie nieskazitelną otoczkę wszystkowiedzenia, nosa lepszego niż psi i uprawiania zawszoracji. Takie zabiegi wielokrotnie odrywają mnie od tego specyficznego klimatu lektur z dreszczykiem. Bo skoro wiesz, że na pewno super-detektyw znajdzie trop nawet jak wpadnie do czarnej dziury (żeby nie powiedzieć: dupy!), to ten lęk o jego osobę staje się mniej intensywny i okazuje się, że bardziej kibicujesz przestępcy w tym jego wymykaniu się prawu, niż stróżowi tegoż porządku (jak to tak, a fe!). W „Kartotece 64” było życie. Adler-Olsen zadbał o skórę i kości. Był katar i sraczka. Była zazdrość i klucze dla kochanka. Debata o słuszności opuszczania deski klozetowej. Zasuszony ślubny bukiet. Ohydna kawa i zapalniczka wsunięta w kieszeń spodni. Dzięki temu, choć poruszana w powieści tematyka była trudna, mocna i kontrowersyjna, to nie miała posmaku sztuczności. Momenty w którym Assad przekręca słowa i dochodzi do słownych utarczek między współpracownikami Departamentu dodaje książce lekkości (pewnie duża tu zasługa pani tłumacz Joanny Cymbrykiewicz. Fantastyczna robota!).
Jestem zwolenniczką poznawania serii od początku, więc kiedy otrzymałam możliwość przeczytania „Kartoteki 64” obawiałam się, że nieznajomość wcześniejszych tomów z Carlem Morckiem i jego Departamentem Q będzie rzutować na odbiorze treści, no bo jak to tak nie wiedzieć, o kim się czyta?! Niepotrzebnie martwiłam się na zapas, bo sylwetki zarówno Carla, jak i Assada, a także Rose, były na tyle dobrze skrojone, że poznając ich dobrze zarysowany kontur w tej części, chcę dowiedzieć się czegoś więcej o jego wypełnieniu, które, jak przypuszczam, możliwe jest dzięki historiom poprzednich tomów serii. Sięgnę po nie, żeby się o tym przekonać ^.^
Wielki plus za mocno trafiający do mnie styl, za żywe dialogi, za nieprzegadanie i finałowe zaskoczenie. Dla takich lektur nie żal mi snu.
Za możliwość przeczytania książki serdecznie dziękuję Wydawnictwu Sonia Draga! 🙂