„Nie zadzieraj z Molly Murphy” stało się skutecznym odstraszaczem, gdy ktoś w domu chce mnie odciągnąć od lektury książek Rhys Bowen. Wkręciłam się w serię tych retro kryminałów (wydawanych w Polsce od 2013 roku), których akcja w większości działa się w Nowym Jorku początków XX wieku. Tym razem jednak autorka zabiera nas do Irlandii, tam skąd przywiało Molly. Czy Dublin, to też moja miłość?
Książka zaczyna się niepozornie, od tego jak Molly próbuje znaleźć odpowiedź na pytanie, czy Daniel to na pewno ten facet, dla którego warto się ustatkować, bowiem tyle różnych rzeczy, które przydarzyły im się na przestrzeni lat, zamiast jakoś cementować ich związek sprawiają, że mieszkając razem męczą się swoim towarzystwem. Ponadto wybranek serca panny Murphy zabrania jej szlajać się w nieodpowiednim, w jego mniemaniu oczywiście, towarzystwie Sid, Gus i ich znajomych. Czy jednak temperamentna Irlandka przejmuje się tymi zakazami? No chyba nie. :’)
Molly jest detektywem w spódnicy, co na tamte czasy brzmi jak dobry żart i mało kto traktuje poważnie to, co robi ta rudowłosa, wszędobylska i bezpośrednia istota. Mimo wszystko, podczas przyjęcia dostaje zlecenie od bogatego jegomościa, który posyła ją do Dublina, w poszukiwaniu zaginionej przed laty siostry. Murphy staje więc przed dylematem: czy wrócić do ojczyzny, z której zwiała przez kryminalny incydent i grozi jej tam nawet śmierć, czy może siąść na tyłku i grzecznie odmówić, próbując podreperować swoją relację z Danielem i zadbać o siebie, chociażby spotykając się z przyjaciółmi. Zgadnijmy, co wybierze? 😉
Wydawać by się mogło, że Rhys Bowen będzie budować historię tylko na tym jednym, poniekąd nudnym wątku poszukiwania jakiejś nic nie znaczącej Mary Ann, ale wtedy zwątpiłabym w jej powieści! Molly podczas podróży statkiem zostaje oskarżona o zabójstwo, a gdy trafi do Dublina wmiesza się w trwającą w kraju walkę Irlandczyków z Anglikami, jak się okaże będąc pionkiem na szachownicy ciekawej intrygi. I choć dłużą się niemiłosiernie opisy, jak rudzielec włóczy się po uliczkach, trafiając przeważnie w te ślepe, to dla pościgów i wybuchów, które się pojawią pod koniec powieści, warto zacisnąć zęby, usprawiedliwiając autorkę, że jakoś musiała pokazać ten upływający czas.
A romans? Czym byłaby powieść Bowen bez tego wątku! Można powiedzieć, że mamy trzy męskie postacie, które potencjalnie mogłyby jakoś zapączkować na tej fabularnej gałązce, ale tak naprawdę kiedy poznajemy ciemnowłosego, niebieskookiej pana, na którego sporo stron musieliśmy się naczekać, to serducho zabije mocniej nie tylko Molly. Najlepiej od razu wziąć chusteczki! Czyż bowiem nie wzrusza chęć robienia opatrunku z własnych majtek? 😛
Gdzieś do ponad połowy książki miałam wrażenie, że będzie to najsłabsza powieść Rhys Bowen. Z drżeniem przewracałam karki, obawiając się, że jedna z moich ulubionych autorek się wypaliła, stawiając na jakieś oderwane od głównej bohaterki wątki, opisy potraw, miejsc i mało istotnych rozmów, a mimo wszystko to Molly i jej cięty język był tym, dlaczego w ogóle sięgałam po te książki. Kiedy więc rudowłosa WRESZCIE mogła pokazać swoje pazurki, od razu zapomniałam o tych obawach! Myślę, że w dużej mierze jest to zasługa bezbłędnego tłumaczenia pani Joanny Orłoś-Supeł, która nie rozstaje się z tą serią idealnie podkreślając charakter głównej bohaterki i dodając życia dialogom, które bardzo łatwo można byłoby schrzanić.
Takie roczne przerwy między wydawaniem spolszczeń dzieł Rhys Bowen bardzo mnie wkurzają! Cieszę się oczywiście, że Noir sur Blanc w ogóle kontynuuje wydawanie serii o Molly, ale jak to bywa z tym wkręcaniem w historię – ciężko jest usiedzieć, oczekując na kolejny tom (a wiem, że jeszcze są, bo podglądam stronę autorki! ;))! Mam nadzieję jednak, że Wydawnictwo nie zawiedzie panny Murphy i wkrótce pojawi się kolejna książka.
NIE MOGĘ SIĘ DOCZEKAĆ! 🙂