Kiedy seria ma już sześć tomów, a wychodzi siódmy, pojawia się niepokój, że autor licząc na wyrobioną markę, będzie serwował czytelnikowi jednego wielkiego flaka z olejem, na siłę ciągnąc wątki i powielając schematy. Ale nie Carter! Ten to już nie tylko wymyślnie morduje, ale postanowił być bardziej drobiazgowy, skupiać się na szczegółach, wręcz czytać metki z kombinezonów, które zakłada się na miejscu zbrodni. I miażdży tym system! Wrażliwe żołądki lepiej nie wchodźcie w to bagno…
„Jestem śmiercią” – to hasło, które jest kropką nad „i” brutalnych zbrodni, których dopuszcza się carterowski psychopata. A zaczyna niewinnie, spokojnie przeżuwając kanapkę w kuchni i usypiając czujność swojej ofiary. Gdy po kilku dniach jej ciało zostaje odnalezione, widać ślady kilkudniowych tortur, a także wykorzystywania. Ta koszmarna zbrodnia to dopiero początek, o czym świadczy wiadomość pozostawiona przez sprawcę. Czy można patrzeć, a nie widzieć?
Niewątpliwie ciekawą postacią jest Glista. To, czego doświadczył, a także jego punkt widzenia, sprawia, że nie tylko łazimy ślepymi uliczkami śledztwa, ale także możemy zobaczyć, jak gnije dziecięca psychika, kiedy zaczyna przy niej majstrować Potwór, który nie cofnie się przed niczym…
Ma się wrażenie, że w tej powieści Carter staje się niezwykle drobiazgowy, zwłaszcza jeśli chodzi wnikliwsze opisy postaci, a także zwłok, których wnętrznościami (i ich wonią) grzmotnie nam w twarz i o zgrozo, nawet w oku będą grzebać, brrr!! Myślę, że niejeden nie wie, jak przygotowuje się ciało do sekcji zwłok – tu będzie miał okazję dowiedzieć się o czynnościach przed przystąpieniem do cięcia w kształcie litery „Y”, a nie tylko poczyta o wyczuwalnych nutach w szkockiej whiskey Huntera. To dość… kształcące? Przynajmniej ja poczułam się w jakimś sensie doedukowana, zwłaszcza, że ciekawi mnie praca zarówno patologów, jak i innych osób, które próbują wytropić zabójcę.
Zaletą książek Cartera jest to, że nie trzeba ich czytać po kolei. Autor w każdym tomie zarysowuje nam sylwetki bohaterów, opowiada ich krótką historię. Tak jest i tym razem. Oczywiście poznając serię od pierwszego tomu („Krucyfiksa”), o Hunterze wiemy o wiele więcej niż to, że jest cudownym dzieckiem (co z początku może wzbudzić obawę, czy przypadkiem nie będziemy mieć do czynienia z Mary Sue), które na trop przestępcy trafi po śladach, które zostawił królik z kapelusza. Rozdziały nadal są króciutkie (maksymalnie kilka stron), więc spokojnie można ruszyć w trasę z dziewięćdziesięcioma dwoma przystankami i wysiąść na dobrym. 😉
Jedna rzecz, która mnie na dłuższą metę irytowała – „co to, kurwa, jest?”. Okej, Carter uwielbia w tym stylu zakańczać swoje krótkie rozdziały i byłoby to spoko, gdyby nie fakt, że niezależnie od tego, czy ktoś spojrzy na pudełko po zapałkach, czy na wyprute flaki, to dziwi się tak samo i… zbyt często. Owszem, to mimo wszystko nadal intryguje i ciągnie, żeby czytać i dowiedzieć się „co to, kurwa, było”, ale wydaje mi się, zwłaszcza jeśli książkę pochłania się jednego dnia (a nie przez dziewięćdziesiąt dwa dni :P), to staje się to męczące i chyba wolałoby się o połowę mniej rozdziałów, niż takie krótkie impulsy napięcia, które przez to, że jest ich tak dużo, to nie zawsze działają.
Czy ten tom jest lepszy od pozostałych? Powiedziałabym, że tak, gdyby nie końcówka, która pozostawia niedosyt i ma się wrażenie, jakby Carter pisał ją na tarasie, a wiatr porwał mu jeszcze ze dwa rozdziały. 😉 Pozostaje mi więc stwierdzić, że thrilerowy poziom został utrzymany, a czytanie tej powieści przed spaniem powoduje niespanie jeszcze przez jakiś czas. Poza tym odnotowałam: gęsią skórkę, żołądkowe przewroty, chęć dowiedzenia się co będzie dalej, a także odniosłam swoje małe zwycięstwo typując mordercę i cieszyłam się, że jestem lepsza od Huntera, bo doszłam do tego szybciej. 😉 Lektura jak najbardziej więc mnie zadowoliła, choć cieszę się, że tym razem nie jest oparta na faktach i to tylko wymysł autora… Oby, bo potworna historia!
Za możliwość przeczytania książki serdecznie dziękuję Wydawnictwu Sonia Draga! 🙂